HISTORIE MAŁŻEŃSKIE

 

Ludzie zawierają małżeństwa w nadziei, że ich to uszczęśliwi. To, co wyrasta pomiędzy nimi po roku, dwóch czy dziesięciu latach, bywa zaskakujące. Nierzadko temperatura
uczuć ochładza się i małżonkowie przypominają dwuosobową spółkę powołaną do realizacji życiowych zadań. Czasami rodzi się między nimi głęboka i ciepła miłość; czasami pojawia się raniąca nienawiść. Badania przeprowadzone na czterech kontynentach, wśród osób różniących się narodowością, rasą i religią, wykazały, że najczęstszym powodem kierowania gniewu na tych, których kochamy, jest poczucie, że zostaliśmy przez nich źle potraktowani. Nienawiść to skrajnie nasilony i utrwalony gniew.

 

W małżeństwie uczucie to ma różne oblicza. Może być to nienawiść zrodzona z bólu i żalu; naznaczona zawziętym krytycyzmem; ukrywająca się w wybuchach agresji; pragnąca zamienić drugą osobę w przedmiot bez własnej woli i pragnień; łaknąca karania i zadawania bólu. Bywa nienawiść króciutka, sporadyczna – błysk zawziętej wściekłości, która zdarzyć się może każdemu, gdy zostanie dotknięty, poczuje się opuszczony lub upokorzony. Jest jednak nienawiść chroniczna, trwająca od rana do rana przez wiele lat. Przyjrzyjmy się kilku historiom małżeńskim, by lepiej poznać
istotę zarówno nienawiści, jak i miłości. Imiona bohaterów zostały zmienione.

Obrona przed bólem zranienia

Bogdan – jeden z moich znajomych z lat studenckich – był pogodnym i wesołym człowiekiem. Ożenił się z Urszulą, nieco młodszą od siebie dziewczyną, oczarowany jej bezpośredniością, otwartością i spontanicznością. Po urodzeniu dziecka jego żona, kobieta pełna temperamentu i impulsywna, zaczęła narzekać, że mąż stale pracuje, a ona sama musi zajmować się córką. Kilka razy doszło do awantur, w trakcie których rzucała przedmiotami, a nawet wybiła szybę. W końcu zatrudnili nianię, a Urszula nabrała zwyczaju wychodzenia wieczorem ze znajomymi. Kilka miesięcy później oświadczyła mężowi, że przenosi się wraz z dzieckiem do innego mężczyzny, który był bardziej opiekuńczy i miał dla niej więcej czasu. Początkowo Bogdan – w przebłyskach przytomności, gdy ból i żal na chwile opadały – starał się porozumieć z żoną, planował zmiany w pracy, w opiece nad córką, chciał rozmawiać, wyjaśniać – ale żona powtarzała, że jest za późno. Szybko okazało się, że w kolejce do jej względów Bogdan nie jest wcale drugi – po mężczyźnie, do którego się wprowadziła – ale trzeci lub
czwarty! Odnalazł się bowiem były chłopak Urszuli, dawna wielka miłość i bogaty sąsiad, który dotąd nie chciał rozbijać małżeństwa, ale teraz…

Bogdan swoją historię trzymał najpierw w tajemnicy. Z czasem jednak zaczął obchodzić znajomych i mówić, mówić, mówić… Coraz bardziej oskarżał Urszulę, szczegółowo tropił dowody jej winy, o co nie było trudno, wciągał coraz dalszych znajomych w rozważania nad jej charakterem, by kolejny i kolejny raz stwierdzić, że jest podła, podstępna, rozwiązła, głupia, prymitywna i zła, zła, zła… Nie miał tych
rozmów nigdy dosyć. Przesiadywał w gościnnych domach do późna, nie widząc ziewania gospodarzy, jeżeli tylko znalazł kogoś, z kim mógł mówić o Urszuli. Po kilku
miesiącach, gdy nie udało mu się odebrać żonie praw rodzicielskich, poprosił mnie o rozmowę. Chciał wiedzieć, czy można Urszulę przymusowo skierować na leczenie – ona nie widziała problemu w swoim zachowaniu. Widząc, jak bardzo cierpi, namawiałam go gorąco, by sam skorzystał z pomocy psychologicznej. Bogdan jednak wcale nie interesował się sobą. Niewiele uwagi był też w stanie poświęcić swojej córce, ponieważ pozostawał całkowicie wpatrzony w żonę.

Zgodził się na rozwód, gdy zaszła w ciążę z innym mężczyzną. Przez kilka następnych lat wiązał się na krótko z różnymi kobietami, zabierał je na spotkania towarzyskie. Gdy jednak tylko nadarzyła się okazja, by pogadać z kimś, kto znał jego historię, szybko nawiązywał do Urszuli i nie dbając o to, że pani, którą przyprowadził, siedzi sama w kącie, rozpoczynał swoje rozważania nad podłością byłej żony. Nikt nie uważał go już za wesołego. Nadal był uczciwy i poczciwy, ale rozmowa z nim na temat Urszuli była męką. Stawał się wtedy ponury, gorzki i zamknięty.

Tymczasem Urszula rozwiodła się kolejny raz i w nowym związku urodziła kolejne dzieci, przeprowadziła się na drugą półkulę i kontaktowała z pierwszym mężem wyłącznie przez adwokata w sprawach córki. Bogdan ożenił się z kobietą, której zdawał się zupełnie nie zauważać, zajęty nienawiścią do Urszuli. Nie chciał mieć więcej dzieci i pani ta rozwiodła się z nim, oskarżając go o kompletną bezuczuciowość. Urszula uzależniła się od leków i nie była w stanie sprawować opieki nad żadnym ze swoich dzieci. Z powodu otyłości bardzo zmieniła się też zewnętrznie. Nie wróciła do Polski. W okresach między pobytami w klinice odwykowej pozostawała pod opieką czwartego już męża. Bogdan podjął opiekę nad córką. Przestał opowiadać o Urszuli. Związał się ze starszą od siebie wdową z dwójką dzieci. Po piętnastu latach od opuszczenia przez Urszulę zaczął odzyskiwać równowagę. Epizod nienawiści dobiegł końca.

Dla psychologa klinicysty zachowanie Urszuli jest czytelne, wpisując się w syndrom zaburzenia osobowości typu bordeline. Trudności w utrzymaniu trwałej więzi, potrzeba silnych bodźców, łatwość przekraczania norm, skłonność do impulsywnych, ryzykownych zachowań, do przemocy i uzależnień – wszystko to powoduje, że kontakt z taką osobą może być trudnym przeżyciem nawet dla terapeuty. Nic dziwnego, że Bogdan był najpierw zszokowany, a później dotknięty, zraniony, pełen bólu i żalu. Gdy utracił nadzieję na powrót Urszuli, gdy cofnęła mu swoją miłość, a nawet zainteresowanie – w jego uczuciach pojawił się czarny kolor. Wiele osób tak właśnie przeżywa odrzucenie przez osobę, której zaufali i na którą się przedtem otworzyli. Dlaczego jednak żal, zamieniony w gorzkie potępienie, trwał tak długo? Dlaczego pochłonął całą jego uwagę i energię, nie zostawiając miejsca na inne uczucia?

Bogdan czuł się ofiarą, czuł się skrzywdzony i całymi latami dotykał tej krzywdy, wytwarzając stale świeży pokarm dla nienawiści. Musiał uzyskiwać więc tą drogą coś cennego dla siebie. Na przykład upewniał się o własnej wartości, bardzo wyrazistej w porównaniu z Urszulą. Mógł też zachować z nią więź: mając do niej niewygasłą pretensję, cały czas psychologicznie „był z nią”. Najważniejszą jednak korzyścią stało się unikanie cierpienia – przeżywanie nienawiści chroniło bowiem przed przeżywaniem bólu związanego z upokorzeniem i odrzuceniem. Swoją uwagę Bogdan kierował na Urszulę, nie na siebie; na jej wady, nie na swoje uczucia. Dzięki temu mógł doznać ulgi, ale tylko czasowej. Ponieważ nie pozwalał sobie na doświadczenie tej sytuacji łącznie z cierpieniem, nie był w stanie jej ostatecznie zamknąć. Dopiero choroba Urszuli i jej tak drastyczna zmiana zewnętrzna – jakby dawna Urszula zniknęła – pozwoliły mu przekroczyć tamten bolesny uraz.

Nienawiść znalazła przeciwwagę w upadku swojego obiektu. W małżeństwie nienawiść więc może chronić przed cierpieniem, ale obrona ta ma swoją wysoką cenę – wewnątrz człowieka coś ulega degradacji. Bogdan przestał liczyć się z innymi ludźmi, stracił radość życia i wewnętrzny spokój.

Zawód, frustracja i rozczarowanie

Innym powodem, dla którego ludzie, dawniej zakochani w sobie nawzajem i pełni zachwytu, z czasem stają się niechętni i wrodzy, jest zawód. Może być to zawód na drugiej osobie: ktoś myślał, że poślubia bohatera, tymczasem był to zwykły człowiek z wadami. Częściej jednak jest to zawód w ogóle. Patrząc na życie pod pewnym kątem, możemy stwierdzić, że jest ono pełne zawodów. Codziennie budzimy się z nadzieją, wyobrażając sobie, że różne dobre rzeczy mogą się nam przydarzyć. A przecież nie wszystko się udaje. Dlaczego życie nie przebiega według naszych marzeń i potrzeb? Szukając powodów tego, większość z nas, ludzi żyjących w małżeństwach, choćby czasami ulega pokusie, by znaleźć przyczynę w żonie lub w mężu, czyli osobie najbliższej. Im więcej zawodów, frustracji, niespełnionych planów i nieudanych zamierzeń – tym więcej winy do przypisania komuś innemu. Oczywiście nie wszyscy ludzie stosują tę strategię. Niektórzy reagują odmiennie. Mówią: „Tak mi źle. Pomóż! Wesprzyj!”. I jeśli wsparcie nadchodzi, małżonkowie zbliżają się do siebie właśnie w obliczu zawodów. Niektórzy jednak w takich sytuacją często winą obarczają współmałżonka, rozkręcając w ten sposób koło nienawiści.

Znałam kiedyś starszych państwa, Fryderyka i Ninę – oboje już nie żyją – którzy w czasie wojny, przezwyciężając mnóstwo przeszkód, pobrali się z wielkiej miłości. Dzieliła ich spora różnica wieku. On powiedział, że da jej wszystko, a ona, że go nigdy nie opuści. W pewnym szczególnym sensie oboje dotrzymali złożonych obietnic – on zawsze oddawał jej wszystkie zarobione pieniądze, ona nie zdecydowała się nigdy na separację, choć wiele osób namawiało ją do tego. Poza tym jednak było to małżeństwo wyjątkowo trudne. Początkowo Fryderykowi podobało się wszystko, co robiła żona. Nawet jej „kobiece roztargnienie”, gdy na przykład nie dodała do ciasta
jajek. Nie spodobało mu się, gdy po raz pierwszy chciała czegoś zupełnie innego niż on; gdy zaczęła go przekonywać, by zmienił zdanie; gdy nie realizowała tego, co uważał za słuszne i rozsądne, tylko swoje chęci i „widzimisię”. Zaczął wówczas wytykać jej błędy. Przepraszała go, ale potem znowu robiła po swojemu. Ciągle się spieszyła. Nie była dokładna. Zostawiała niewytarte do końca talerze lub koszule niedoprasowane przy mankietach. Była gadatliwa, zapominalska, sepleniła. W towarzystwie niepotrzebnie opowiadała różne rzeczy. Zawsze kupowała za drogo i za dużo. Nigdy nie była gotowa do wyjścia, gdy on już czekał. Za dużo soli do mięsa. Za dużo cukru do ciasta. Za dużo krochmalu do bielizny pościelowej…

Od rana do nocy zwracał jej uwagę – spokojnie, potem złośliwie, szyderczo, z biegiem lat z coraz większą pogardą: „Ona nigdy nie zrobi nic tak jak trzeba! Na każdym kroku”. Ona przestała reagować. Często udawała, że nie słyszy. Nauczyła się mówić o Fryderyku w jego obecności, jakby go nie było: „To jest stary człowiek, on tak mówi, bo ma już sklerozę”. On nauczył się wychwalać innych jej kosztem. Często wykorzystywał do tego ich córkę. Teraz mówił, że to „córce da wszystko”. Upokarzał jej rodzinę, szydząc z ich niezamożności. Byli w stanie nieustannej wojny, choć nie przekraczali pewnych granic – nie używali wobec siebie przemocy fizycznej i nie
wyprowadzali się z domu. On był bardziej agresywny, kilka razy czynił niedwuznaczne propozycje paniom, które pracowały u nich jako pomoce domowe. Ona nie przyjmowała roli ofiary. Potrafiła upokorzyć go na gruncie towarzyskim. Skarżyła się na niego i plotkowała o jego słabościach.

Byli na sobie bardzo skupieni. Stale czujni obserwowali się nawzajem, by mieć amunicję do ataku lub obrony. Świadkowie tych sytuacji zastanawiali się, czy nie jest to forma pokrętnie wyrażanej miłości. Gdy zachorowała po raz pierwszy, upił się, korzystając z jej nieobecności w domu, i nie odwiedził jej w szpitalu, mimo że stale o niego pytała. Wyzdrowiała i wszystko było jak dawniej. Gdy zachorowała po raz drugi, również jej nie odwiedził. Zmarła, zanim zdążył wybrać się do szpitala.

Nadszedł moment prawdy. Jeżeli pod fasadą wrogości kryło się głębokie przywiązanie, jeżeli wzajemne rany były tylko grą – śmierć powinna przerwać tę maskaradę i Fryderyk miał szansę pokazać po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat, jak naprawdę zależy mu na Ninie. I tak się stało. Fryderyk pokazał istotę swoich uczuć. Tydzień po pogrzebie zaproponował małżeństwo znajomej wdowie, a gdy odmówiła z odrazą, dwa miesiące później związał się z przypadkowo poznaną kobietą i wprowadził ją do swego domu na miejsce Niny. Rok później zmarł.

Jaki był sens nienawiści Fryderyka? Wydaje się oczywiste, że związek z kobietą, z której stale mógł być niezadowolony, wychodził naprzeciw jakiejś ważnej jego potrzebie. Mimo wysokich dochodów nie zrobił kariery w sensie osiągnięcia pozycji społecznej, w przeciwieństwie do żony, która kierowała dużą instytucją. Nieustanne umniejszanie Niny dobrze służyło jego dowartościowaniu, a ostatnie upokorzenie – jakim było nieuszanowanie śmierci żony i natychmiastowe wprowadzenie na jej miejsce innej kobiety, bezczeszcząc jej pamięć – ostatecznie pokazało, kto rządzi i czyj to jest dom. Było to jednak pyrrusowe zwycięstwo w tym sensie, że związek z obcą osobą i przystosowanie się do nowej sytuacji pochłonęły zbyt dużo energii Fryderyka. Nienawiść i walka z żoną pozwalały mu uzupełnić deficyt własnej wartości, poczuć się lepszym od innych mimo braku życiowych sukcesów. Miała je żona, od której – jak codziennie udowadniał – był lepszy.

W roli ofiary

Podobne nasilenie wrogiego krytycyzmu obserwowałam u jednej z pacjentek – Cecylii. Koncentrowała się ona nieustannie na wadach swojego męża. Patrzyła na niego pod kątem tego, czego on jej nie daje. Sądziła, że byłaby szczęśliwa, gdyby więcej z nią rozmawiał, lubił chodzić na spacery, zabierał do kina z własnej woli (a nie gdy ona poprosi), zrezygnował z jeżdżenia na rowerze (ona nie lubiła jeździć), opowiadał treść przeczytanych książek, był bardziej zaangażowany towarzysko w czasie wizyt jej matki. Od wielu lat robiła mu wyrzuty, że ją krzywdzi, nie dba, nie troszczy się. Czuła się zraniona jego brakiem starań, który oznaczał, że przegrała swoje życie, ponieważ jest z kimś, kto celowo nie daje jej tego, czego potrzebuje.

Do psychologa przyszła, by dowiedzieć się, jak zmienić męża – rzeczywiście chciała, by był zupełnie inny. Jej wrogość do tego, jaki był – podobna do postawy Fryderyka z wcześniej opisanej historii – pełniła jednak całkowicie inną funkcję – podtrzymywała ją w roli ofiary, pozwalając w sposób uzasadniony przeżywać niezadowolenie ze swojego męża oraz poczucie krzywdy, które i tak nosiła w sobie z innego czasu i miejsca. Jej walka różniła się od walki Fryderyka również tym, że miała być przegrana, ponieważ Cecylia potrzebowała przeżywać nienawiść bezradną, nie zwycięską. Pomagało jej to nie podejmować odpowiedzialności za swoje życie i nie cierpieć, gdyby naprawa życia na miarę potrzeb była nieudana. Tu też nienawiść pełni swoją rolę – pomaga żyć, choć przecież niesłychanie obniża jakość tak realizowanego życia.

Wygląda na to, że w małżeństwie ludzie „hodują” nienawiść jako pomoc w ich specyficznym problemie osobistym. Nienawiść chroni przed cierpieniem, poczuciem, że jest się gorszym, bezradnością w kierowaniu swoim życiem. Zarazem – choć wykorzystana jako skuteczna obrona – ma też swoją cenę. Nie pozwala na radość i spokój, zabiera szansę na szczęście osobiste, pochłania energię, odsuwa od bliskości.
Prowadzi do zapaści nie tylko z osobą, wobec której jest odczuwana, ale też zaburza kontakty z innymi ludźmi.

Miłość i wdzięczność

W gabinecie terapeutycznym częściej słyszę o złości, wrogości i żalu niż o miłości. A jednak gdy udręczeni swoimi uczuciami ludzie uświadamiali je sobie, nazywali i wyrażali, wówczas często okazywało się, że bolesne emocje ulatują, a pod nienawiścią czy lękiem znajduje się nieoczekiwanie miłość. Bywa, że miłość w małżeństwie objawia się po śmierci męża czy żony. Z dystansu, gdy nie przeszkadza codzienne rozdrażnienie i niepokój, gdy najbliższą osobę można ujrzeć w perspektywie, w całości – ludzie odkrywają, że byli kochani i pozwalają sobie – czasem po raz pierwszy od wielu lat, a czasem po raz pierwszy w życiu – na doświadczenie wdzięczności i miłości. Zaczynają wtedy nieżyjącego partnera obdarzać uwagą, przypominają sobie, co im powiedział kiedyś rano, kiedyś w tramwaju, kiedyś, gdy na to nie zwracali uwagi. Widziałam kobiety, które po śmierci męża jakby zakochiwały się w nim. Miały poczucie nieustannej jego obecności, rozmawiały w myślach. Pewna wdowa, za życia męża inicjująca ciągłe awantury, nabrała zwyczaju chodzić kilka razy w tygodniu na cmentarz, na przykład aby „ukochanemu Adasiowi pokazać nowe buty”.

Miłość małżeńska łatwiej uwidacznia się w trudnych sytuacjach niż w codziennym życiu. Pewne znane mi małżeństwo indywidualistów około sześćdziesiątki, ze względu na okoliczności życiowe, zostało zmuszone do przeniesienia się z Warszawy na zapadłą wieś i spędzenia tam wspólnie roku. W trudzie rąbania drzewa na opał, noszenia wody, braku wygodnej łazienki, bez znajomych, telewizora i gazet niesłychanie zbliżyli się do siebie. Ona zaczęła podziwiać jego siłę i zręczność, on jej pracowitość i oddanie. Dogadzali sobie nawzajem, opowiadali historie, rozśmieszali. Ich dorosłe dzieci spostrzegły w rodzicach niezwykłą zmianę – przestali mówić „ja”, a zaczęli mówić „my”.

Czasami miłość jest odkryciem. Teresa i Krzysztof przyszli do mnie na jednorazową konsultację małżeńską w czasie krótkiej wizyty w Polsce – byli emigrantami. Mieli dwoje dzieci, którymi Teresa sprawnie się zajmowała, gdy Krzysztof równie efektywnie zarabiał pieniądze. Byli jednak nieszczęśliwi. Teresa nie mogła znieść częstego upijania się Krzysztofa, tym bardziej że jej ojciec był alkoholikiem. Robiła mu więc awantury, zwracała uwagę. On z kolei nienawidził pouczeń, szczególnie przy ludziach. Picie do upicia nie wydawało mu się niczym złym, jeżeli nie miało to miejsca w pracy. Jego ojciec też nadużywał alkoholu. Próbowałam pokazać im miejsca zapalne w ich małżeństwie, przekonać Krzysztofa do wizyty u specjalisty od uzależnień, a Teresę namówić na terapię dla dorosłych dzieci alkoholików. Ze smutkiem myślałam jednak, jak niewiele potrafię zrobić w ciągu godzinnej rozmowy i nie miałam wielkiej nadziei na zmianę.

Zjawili się po roku – znowu w trakcie wakacji w Polsce. Nadal byli niezbyt szczęśliwi. On rzucił alkohol, ale zaczął grać w siatkówkę i znowu często nie było go w domu, o co żona miała pretensje. Ona podjęła terapię DDA i próbowała wyrażać swoje potrzeby oraz uczucia, co on traktował jako krytykę pod swoim adresem. Ja jednak byłam przede wszystkim pod wrażeniem zmian, jakich dokonali w swoim życiu w ciągu ostatniego roku. Spytałam ich, co właściwie jest tą wielką siłą, która pozwala im zrobić tak ważne i trudne dla wielu osób rzeczy – rzucić picie, podjąć terapię. Odpowiedzieli zaskoczeni: „Miłość. Bo my się po prostu bardzo kochamy”. Dla obojga – i dla mnie – było odkryciem, jak silne jest ich uczucie, jak bardzo są związani. To odkrycie dosłownie dodało im skrzydeł do dalszej walki o bliskość.

Najczęściej jednak miłość poznajemy nie po jakiejś szczególnej fabule kontaktów małżeńskich (nienawiść wymaga wyraźniejszej dramaturgii i lepiej przejawia się w anegdocie), ale po specyficznym zachowaniu obu osób. Jeżeli się kochają, wówczas patrzą na siebie, zwracają uwagę na drugą osobę, mówią o niej z troską, szacunkiem, podziwem, sympatią, czułością, chwalą, doceniają, koncentrują się na tym, co w tej osobie dobre i miłe. W nienawiści ludzie również obdarzają się uwagą, ale po to, by zobaczyć, co w drugiej osobie złe i wadliwe. Mówią zimno, z pogardą. Chcą umniejszyć drugą osobę, pokazać ją sobie i innym od najgorszej strony.

Myślę, że w małżeństwie nienawiść jest obroną (choć czasem wróg jest urojeniem), a miłość dążeniem („Chcę być z tobą, dla ciebie, przy tobie…”). Miłość zawsze posuwa sprawy naprzód, a nienawiść zaciemnia, zamyka i zakrywa. Zarówno miłość, jak i nienawiść mogą przetrwać w sercu człowieka mimo śmierci osoby, do której były skierowane. Miłość i nienawiść potrafią się wzajemnie w siebie przekształcać. Początkowa miłość może przekształcić się w nienawiść, a nienawiść może czasami rozproszyć się i ujawni się miłość. A wszystko to nie dzieje się bez naszego udziału. Rozgrywa się w długim czasie, podczas spędzanych razem tygodni, miesięcy, lat. Dlatego warto sprawdzać, obserwować i patrzeć, w jakim kierunku teraz, wczoraj, dziś, jutro toczy się nasze małżeńskie życie.

Maria Król – Fijewska

Tekst został opublikowany w czasopiśmie „Życie duchowe” nr 65/2011